Legenda o wędrujących dzwonach


Znowu! Kolejny dzień, a właściwie wieczór, gdy męża  nie ma w dom. Jakby jeszcze nie było wiadomo, gdzie jest, można by mieć nadzieję, że niedługo wróci. Niestety Zofia, młynarzowa, aż za dobrze wiedziała, gdzie szukać swojego ślubnego i wiedziała, że nie ma co na niego czekać z wieczerzą. Wszystko szło na zatracenie. Młyn już od dawna nie pracował, coraz trudniej było znaleźć coś, co do garnka można włożyć, dzieci ciągle przestraszone marudziły i kłóciły się o byle co. Tylko Jan nieustająco był w dobrym nastroju. Niczym się nie przejmował, bo pił, bo się bawił. Otarła łzę rękawem, spojrzała na jasne główki śpiących dzieci; dwaj chłopcy, obaj podobni do ojca, podobni również do siebie nawzajem, bo dzieliło ich niespełna dwa lata. Zamyśliła się o przeszłym życiu, które przecież wcale nie tak dawno, wyglądało zupełnie inaczej.
Młyn furkotał, na podwórku pełno ludzi, czekających na swoją mąkę, mąż wesoło pogadywał z sąsiadami i czeladnikami, a mieli ich dwóch. Pamiętała też siebie, radosną i dumną młodą kobietę, zawsze zapracowaną, ale szczęśliwą. Ciężko pracowali oboje, ale i szczęściem dzielili się po równo; z radością rozbudowywali stary dom, gromadzili zapasy na ciężkie zimy, a nocami namiętnie kochali. Kiedy to było? Czy było naprawdę? Upadła na kolana i pogrążyła się w cichej i żarliwej modlitwie. Wiedziała, że Pan Bóg zsyła człowiekowi tylko taki krzyż, który ten jest zdolny unieść. Chciała z pokorą przyjmować swój los z ręki Boga, ale ciężko jej było okrutnie i zaniosła się cichym szlochem. Długo klęczała i powierzała swe troski dobremu Stwórcy, w modlitwie odnalazła pewien spokój. „Przecież to nie tylko mnie spotyka” myślała i ta myśl była jej pewnym pocieszeniem. Stach kowal pił jeszcze dłużej, a niedawno żona kuśnierza Stanisława przychodziła pożyczyć na chleb, gdyż mąż zadał się z jakąś sekutnicą. „Boże, co się dzieje z tymi ludźmi, co się dzieje z tym miastem?” pytała w duchu i zbierała w niej pewność, że to koniec, że już dziś nie pójdzie go szukać po szynkach i domach rozpusty. Dość upokorzeń zaznała ostatnim razem , kiedy pijany Jan wyzywał ją i wzbraniał się przed pójściem do domu. Rano przepraszał, skarżył się na ból głowy i obiecywał, że nigdy więcej tam nie pójdzie. Ale gdy tylko zapadł zmierzch, zaczął kręcić się niespokojnie, spoglądać w okno i szukać pretekstu, żeby wyjść z domu. Płakała nie zwracając uwagi na przerażone dzieci, próbowała go zatrzymać, niestety, wszystko na nic.
− Ja tylko… tu.. tam…. Zaraz wracam − wciskał czapkę na uszy i tyle go widziała.
Za co pił? Zapewne pożyczał, bo w domu od dawna nie było niczego, co można sprzedać. „Straszny ten nałóg” jęknęła po cichu , wzięła chustkę i wyszła w ciemną październikową noc. Jakże mogła go nie szukać? A czyż mu nie przysięgała w kościele wobec Boga i ludzi? Noc była dość zimna, nawet jak na tę porę roku, niebo przesłoniły ciężkie chmury, z daleka dochodziły odgłosy zabawy. Nic dziwnego, tak przecież mieszkańcy miasta spędzali każdą wolną chwilę. Jak grzyby po deszczu wyrastały karczmy, osiedlali się kolejni piwowarzy, więc trunku nie brakowało. Garwolinianie pili i bawili się bez umiaru, powoli to kwitnące niegdyś miasteczko zaczęło staczać się w przepaść. Sodoma i Gomora. Żony na próżno czekały na mężów, matki bały się o synów, jakiś zły duch zapanował nad miastem. Minęła grupę zataczających się mężczyzn, ze zgrozą zauważając, że jest wśród nich kobieta, pchnęła drzwi do szynku „Pod Bedokiem” i weszła do środka. Owionął ją smród przetrawionego alkoholu, zmrużyła oczy od gęstego dymu, który unosił się dokoła. Rozejrzała się niepewnie i zobaczyła go.  Jan siedział pod oknem, zapijaczony, czerwony na twarzy, palił  papierosa. Na kolanach trzymał kobietę. Mocno umalowana, nie najmłodsza już, zaśmiewała się do rozpuku z jego pijackiego bełkotu. Przed nimi stała butelka z wódką i kieliszki. „Boże, ratuj mnie” − pomyślała z rozpaczą. – „Co robić? Podejść i błagać, żeby wracał do domu, czy wyjść szybko póki nikt nie zauważył jej upodlenia?” Stanęła bez ruchu bezradna i upokorzona.  Nagle kobieta siedząca na kolanach Jana odwróciła głowę i Zofia rozpoznała w niej Czarownicę, tak przynajmniej nazywali ją ludzie. Jakiś czas temu przybyła do miasteczka niewiadomo skąd i nie wiadomo po co. Wynajęła mały domek na przedmieściu, który w bardzo krótkim czasie stał się siedliskiem pijaństwa i rozpusty. Wszyscy mężczyźni lgnęli do niej jak do miodu, mówiono, że znała czary i zioła, które kazały statecznym ojcom rodzin staczać się na samo dno. Żyła z nierządu i hazardu. A teraz siedziała na kolanach męża Zofii i patrzyła jej triumfalnie w oczy. Tego było za wiele! Zrozpaczona kobieta ze szlochem wybiegła z szynku… Biegła ciemnymi ulicami nie zważając na błoto i deszcz, który rozpadał się na dobre. W końcu zmęczona zatrzymała się przed kościołem. Nieśmiało podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę. Zamknięte, nic dziwnego, w końcu było już dość późno. Osunęła się na kolana w swojej bezgłośnej modlitwie, żalu, rozpaczy. Jak długo jeszcze wytrzyma? Co jutro da jeść dzieciom, jak żyć, jak żyć? Nie miała już siły szarpać się z losem, może lepiej byłoby umrzeć? Straciła poczucie czasu, zapadła w dziwny letarg, nie czuła zimna, wiatru i deszczu. Nagle uwagę jej przykuł dziwny dźwięk, szum jakiś, nie szum. Dźwięk narastał, wibrował, przerażona kobieta skuliła się w sobie i zamarła. Niesamowity szum urwał się niespodziewanie tak jak się zaczął. Zofia leciutko uniosła głowę i rozejrzała się dookoła. Otaczała ją ciemność. Wtem poczuła lekkie drżenie ziemi, za moment mocniejsze, a za chwilę ziemia zakołysała się jak kolebka młodszego syna.
− Boże! Boże! Pozwól mi przeżyć, mam małe dzieci, pozwól wrócić do domu − modliła się przerażona kobieta. Nagle wszystko ucichło. Znowu była zimna październikowa noc, a z daleka słychać było muzykę, dochodzącą z karczmy. Młynarzowa szybko zerwała się na równe nogi i zaczęła biec w stronę domu. Dzieci, to one były teraz najważniejsze. Biegnąc zauważyła, że coś dziwnego dzieje się na drodze. Jakiś ogromny kształt przesuwał się w stronę stawu. Tego już było za wiele. Kobieta znieruchomiała, bo nogi odmówiły jej  posłuszeństwa. Drogą szedł dzwon, a za nim drugi. Szły cicho, dostojnie, właściwie sunęły. Doszły do stawu  i zatrzymały się na chwilę, a potem powoli zaczęły zanurzać się w wodzie. Wchodziły głębiej i głębiej aż znikły zupełnie. I znowu była ciemna październikowa noc.
− To wszystko mi się śni, to tylko sen − wyszeptała Zofia, gdy tylko trochę przyszła do siebie. Biegiem ruszyła w stronę  domu.
Wstał nowy dzień. Deszcz przestał padać, powietrze zrobiło się rześkie, wiał ostry wiatr. Roch, kościelny z garwolińskiego kościoła, szczelnie otulił się kapotą i przyspieszył kroku, już najwyższa pora dzwonić na Anioł Pański. Szybko popchnął drzwi do dzwonnicy i mocno pociągnął za sznur, najpierw raz, potem kolejny i kolejny. Co się dzieje u licha? Dlaczego nie dzwonią? Zdumiony spojrzał w górę. Dzwonów nie było. Spojrzał jeszcze raz, przetarł oczy, przez chwilę gapił się jak zaklęty, dzwonów nie było. Wybiegł na dziedziniec kościoła:
− Dzwonów nie ma! Ludzie! Dzwonów nie ma! – zaczął krzyczeć i biegać w kółko.
Mieszkańcy  prędko zaczęli się gromadzić wokół kościoła. Wieść lotem błyskawicy rozeszła się po wszystkich ulicach miasta. Na rogu jednej z ulic, niedaleko kościoła zebrała się spora gromada ludzi:
− Róbmy coś, radźmy! − wołano zewsząd.
− Co się mogło stać z dzwonami, przecież nikt ich nie ukradł…
Ludzie patrzyli na siebie bezradnie. Stary rzeźnik ukradkiem ocierał łzy. Krewki kuśnierz z ulicy Długiej klął cicho pod nosem. Nie zabrakło kowali, stawili się wszyscy czterej (jeden z nich nawet nie zdjął swojego roboczego fartucha), było kilku usmarowanych ślusarzy, kilka kobiet, które szeptały coś po cichu między sobą. Wtem do stojących ludzi szybkim krokiem podszedł młody mężczyzna, włosy miał w nieładzie , ubranie pogniecione, wzrok przestraszony, śmierdział wypitym wczoraj piwem. Gołym okiem widać było, że nie nocował w domu.
− Wiem…. – zaczął niepewnym głosem – No…Józef mówił, że dzwony zaczarowała Czarownica. To ona kazała im iść do stawu, a tam wiadomo, głębina przez całą ziemię…
− Co ty pleciesz człowieku? – oburzył się rzeźnik, który był mądrym człowiekiem i ludzie liczyli się z jego zdaniem − co pleciesz? Czy myślisz, że Czarownica może coś zrobić w kościele? Tak mocna to ona nie jest, diabeł nie może się mierzyć z Panem Bogiem. Zapamiętaj, Bóg jest mocniejszy od diabłów! − rzeźnik zacisnął pięści i ze srogą miną zbliżał się do mężczyzny, który przezornie zrobił kilka kroków do tyłu.
− Przestańcie! − zawołał Jasiek piekarczyk − ja wiem, co się stało z dzwonami!
Ludzie obstąpili go kołem a ten zaczął cicho opowiadać:
− Otóż o dwunastej w nocy słychać było przy kościele jakiś szum, potem były wstrząsy i drżenia, aż mało szyby z okien nie powypadały. A potem dzwony poszły do stawu, najpierw jeden, a potem drugi. Skryły się w tym stawie, co jest głęboki aż przez całą ziemię.
− A skąd ty to wszystko możesz wiedzieć? – zapytał z powątpiewaniem jeden z kowali, ten w fartuchu.
− To mówiła ta młynarka, co to się ciągle kręci koło kościoła, ta stara..
− Ona nie jest stara − zaprzeczyła któraś z kobiet − to przez Jana i jego picie tak wygląda.
− Stara czy młoda to nieważne, ale ona prawdę mówi, bo to mądra i dobra kobieta − zawyrokował rzeźnik, a ludzie pokiwali głowami, przyznając mu rację.
−  No to i ja wam coś powiem − odezwał się otyły mężczyzna, który od jakiegoś czasu przysłuchiwał się rozmowie − mówił mi Nutek, że ponoć dziś na dnie było słychać dzwonienie w stawie!
− To by się wszystko zgadzało − potwierdził rzeźnik.
Tymczasem gromadziło się coraz więcej ludzi, a każdy kto przychodził słuchał uważnie tego, co półgłosem sobie przekazywano.
− Wiem dlaczego dzwony poszły do stawu! − zawołała nagle głośno stara handlarka. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, tłum zafalował.
− Dzwony były odlane z armaty, ale nie były ochrzczone! − dokończyła tryumfalnie kobieta. Tłum zaszemrał z powątpiewaniem.
− To ludzie źle żyją − odezwała się nagle młynarzowa Zofia, która niedawno dołączyła do zgromadzenia.
− Jak to, o czym mówisz kobieto? − odezwały się zewsząd głosy.
− Ludzie źle żyją − powtórzyła Zofia, nie wiedząc skąd u niej tyle odwagi –wszędzie pijaństwo i rozpusta, dobrze wiecie o czym mówię. To Bóg daje nam znaki. Ostrzega…. – przerwała i powiodła wzrokiem po ludziach. Cisza zapadła po tych słowach, mieszkańcy niepewnie spoglądali jeden na drugiego. Zofia uklękła, złożyła ręce, zaczęła półgłosem:
− Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Ludzie zaczęli klękać , z pokorą przyłączali się do modlitwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz